19.06.
Na Bali chcemy trafić do spokojnego i mało komercyjnego miejsca. Wynaleźliśmy Kalibukbuk koło Singaraja, na północy Bali. Z lotniska taksówką jedziemy od razu na przystanek autobusowy w Denpasarze, z którego odjeżdżają autobusy do Singaraja. Okazuje się, że autokar odjedzie, gdy miejsca w nim zapełnią się... Bilet kosztuje 20000R (ceny w Malezji są takie, że każdy turysta jest wielokrotnym milionerem ;) za miejsce. Jeżeli nie zmieścisz bagażu na kolanach, to dla bagażu też musisz wykupić odpowiednią ilość miejsc. A zatem nie wiemy kiedy wyruszymy. Chyba, że wykupimy wszystkie miejsca... Robi się ciemno, a w perspektywie jeszcze jedna lub dwie przesiadki.
Jednocześnie pojawia się kilku panów, z których każdy proponuje alternatywę dla tamtego środka lokomocji: bus, taksówka. Negocjujemy busa za 270000R i jednocześnie taksówkę za 300000R. Wybieramy tę drugą opcję, bo bus, jak i jego kierowca, który żąda zapłaty z góry, nie wzbudzają naszego zaufania.
Jedziemy więc taksówką. W linii prostej mamy do pokonania jakieś 80 km. Droga wiedzie jednak przez górzysty teren wąskimi i zatłoczonymi ulicami. Po 2,5 godzinie docieramy na miejsce. Jest już po zmroku. Taksówkarz prosi o 20000R dopłaty. Zgadzamy się, bo droga była naprawdę trudna.
Zatrzymujemy się w Nirwana Water Garden za 160000R za bungalow z wiatrakiem (niby ze śniadaniem, ale marnym).
Rankiem wyruszamy obejrzeć plażę z czarnym piaskiem. Niestety za dnia, jak i w nocy plaża oraz woda są nieciekawe, brudne. Zbieramy się i wyruszamy do Kuty.
Taksówkarz poleca nam niedrogi nocleg. Za 260000R możemy mieć pokój z grzybem na ścianach, odpadającym i dziurawym sufitem w łazience. Boimy się tam wejść, a co dopiero tam spać.
Plażą ruszamy w stronę Seminyaka. Strasznie tu tłoczno, gwarno, bazarowo – Sopot to przy tym betka.
Ceny w resortach zaczynają się od 500000R. Po kolacji w Cin Cin cafe ruszamy dalej od plaży w poszukiwaniu tańszego noclegu. Werbuje nas 2 gości na skuterku i prowadzą w taki zaułek, w który sami byśmy raczej nie weszli. Aż dziwne, że tutaj mieści się także dość ekskluzywny resort Dyana Villas. Na końcu alejki znajduje się Arnawa Inn, do którego trafiamy. Pokoje naprawdę przyzwoite, z klimatyzacją i łazienką za 150000R (bez klimy 100000R). Trochę mamy obawy, bo o cenach panowie rozmawiają bardzo cichym szeptem, (podobno dlatego, że inni zapłacili więcej) w ogóle jakoś tak podejrzanie się zachowują, ale cena kusi, więc zostajemy.
Szybko jednak odkryliśmy mankamenty tego lokum. Po pierwsze, woda śmierdziała. Dla naszego dobrego samopoczucia znaleźliśmy usprawiedliwienie tego swądku – była to woda ze studni głębinowej, a Bali to wyspa wulkaniczna, więc wszystkiemu winne siarczki. Ostatecznie bardzo zdrowe dla cery. Co dziwne, ani skóra ani pranie po kontakcie z tą wodą nie przechodziły zapachem.
Ale to jeszcze nic. Albowiem po drugie, punktualnie o 4.30 rano budził nas wrzask, zachrypniętych, skrzeczących kogutów, którym wtórują gdaczące kury, co trwa mniej więcej pół godziny, potem już tylko na zmianę drą się koguty. Przez kolejne 5-6 godzin.
20.06.
Pan Arnawa, oprócz kilku pokoi do wynajęcia, ma też firmę świadczącą usł. turystyczne. Za 450R organizuje nam samochód z kierowcą, który obwiezie nas po kawałku wyspy. Za wstępy płacimy sami.
Najpierw tradycyjne, balijskie przedstawienie taneczno-teatralne za 80000R. Później pracownia złotnicza, zbocze wulkanu i na nim obiad (za 100000R, ale cóż za widoki się płaci), a później Ubud, stolica balijskiej sztuki. Odwiedzamy tu pracownie rzeźby w drewnie i Małpi Las (bardzo malowniczy z potoczkiem i obrośniętymi mchem skałkami, i niesamowitymi drzewami).
Byliśmy także na plantacji kawy i kakao. Mają tutaj luwaki (łaskuny), których przysmakiem są owoce kawowca. Wolno żyjące zwierzątka wybierają najlepsze, najsmaczniejsze owoce, zjadają je i wydalają pestki – ziarenka kawy, które później są palone i jako kopi luwak sprzedawane po 1000EUR za kg...
Kawa „wyprodukowana” przez łaskuny żyjące w niewoli, pozbawione możliwości swobodnego wyboru owoców jest zdecydowanie tańsza, dzięki temu stać nas na skosztowanie tej trochę podrobionej kopi luwak. Nie powiem, całkiem smaczna, rzeczywiście delikatna, nie kwaśna. Ale kiepskimi smakoszami kawy jesteśmy, więc z pewnością nie jesteśmy w stanie docenić w pełni walorów tego napoju ;)
21-22.06.
Postanawiamy plażą dotrzeć do świątyni Tanah Lot, która znajduje się na skale w głębi morza. Patrząc na mapę zakładamy, że to jakieś 10-15km w jedną stronę. Po drodze zażywamy kąpieli i harców z falami, które są tutaj naprawdę imponujące. Nie dziwimy się, że Bali jest jednym z centrów surferowych. Fale są tak silne, że podczas ataku jednej z nich Tomek traci bezpowrotnie zapasowe okulary.
Niestety do Tanah Lot nie docieramy, okazuje się, że jest to trochę dalej niż się spodziewaliśmy. Ze 3 km wcześniej jest nieco mniejsza świątynia, też na skale. Obok niej lokalnego pana prosimy o podrzucenie do Seminyaka. Chce od nas 80000R. Nie jest to mało, ale alternatywy za bardzo nie mamy, a słońce zbliża się nieubłaganie do linii horyzontu.
Po drodze mijamy dom naszego kierowcy. Zaprasza nas do środka. Generalnie domem jest cały ogródek, z ładnie przystrzyżonymi drzewkami, kwiatami, ptaszkami w klatkach. W ogródku stoją 4 budyneczki. Jeden z nich to sypialnia gospodarza i jego żony, wraz z miłym tarasem, pełniącym funkcję slonu, drugi to sypialnia jego brata, trzeci to kuchnia, a czwarty to świątynia, do której każdy posiłek jest najpierw zanoszony i po modlitwie może być spożyty. Domki są bardzo ozdobne, z rzeźbionymi w drewnie drzwiami i okiennicami. Zostajemy poczęstowani wodą i krótko rozmawiamy. Kiedy pan dowiaduje się, że Miłosz i Tomek są informatykami, prosi o pomoc w naprawieniu laptopa.
Po godzinie chłopakom udaje się znaleźć wirusa i go zdezaktywować. Zostawiamy też pisemne wskazówki, jak wyczyścić komputer i wymieniamy się mailami.
Po wspólnym zdjęciu, ruszamy w drogę.
Szczerze mówiąc ze względu na usługi informatyczne liczymy przynajmniej na znaczną zniżkę. Ale nic z tego. Pan bez skrupułów inkasuje od nas umówione wcześniej 80000R... Cóż przyjezdni są tu tylko wypchanymi portfelami. Trzeba z nich wycisnąć ile się da.
Nazajutrz u pana Arnawy organizujemy sobie rafting (400000R/os) i w cenie negocjujemy też przy okazji transport do Tanah Lot.
Rafting jest strzałem w dziesiątkę. Strumień płynie wąwozem o głębokości około 20m przez dżunglę. Dookoła nas bujna tropikalna roślinność, która w wielu miejscach odsłania skalne zbocza wąwozu, bogato dekorowane olbrzymimi płaskorzeźbami o lokalnym, balijskim charakterze. Niestety są one raczej współczesne, o czym świadczyć mogą obecne w 2 miejscach, psujące trochę pozytywne wrażenie, napisy wykute w języku angielskim (krótkie slogany reklamowe resortów).
Strumień jest momentami dosyć rwący i adrenalina trochę skacze w miejscach, gdzie woda rozbija się o głazy, pomiędzy którymi, lub nad którymi przepływamy. Ja z Tomkiem siedzę z przodu. Dwa razy głazy podbijają ponton w miejscu, w którym siedzę i wpadam na Miłosza i siedzącego obok niego Francuza. Francuzów płynących innym pontonem bardzo bawi ochlapywanie nas wodą. Tomek chcąc uniknąć zachlapania przez to okularów, odwrócił na chwilę głowę. Stracił przez to równowagę i wypadł z pontonu. Na szczęście udało się go uratować.
Po zakończeniu raftingu nasz kapitan pontonu zapytał czy dobrze się bawiliśmy, po czym w bardzo bezczelny i natarczywy sposób zaczął upominać się o napiwek rzędu 30-50tys.R. Przez chwilę się wahamy, ale dochodzimy do wniosku, że zapłaciliśmy już za rafting i to niemałe pieniądze. Zresztą coraz bardziej zaczyna nas irytować takie oskubywanie nas na każdym kroku.
W drodze powrotnej wstępujemy do Tanah Lot, hinduskiej świątyni na skale. Za wstęp zapłacić trzeba, na szczęście w granicach przyzwoitości – 35000R za 3 os i parking. Przed świątynią gigantyczny bazar, wokół świątyni mnóstwo ludzi. Ale jak najbardziej jest to punkt obowiązkowy w trakcie pobytu na Bali. Malowniczy jest widok świątyni na skale otoczonej przez ocean. U podnóża skały niewielka jaskinia ze świętym źródełkiem, a przy niej mnisi udzielający błogosławieństwa, naklejający na czoło kilka ziarenek ryżu i wpinający za ucho kwiatek, tym którzy obmyli twarz w źródełku. Oczywiście nie za darmo. W sekundzie, w której kończą wymawiać magiczne słowa, jednocześnie wskazują koszyczek z datkami.
Byliśmy przekonani, że to rytuał przed wejściem do świątyni. Nic bardziej mylnego. Świątynia jest zamknięta dla „niewiernych”. Ale widoki rekompensują wszystko -fantastyczne.