09-10.06.
Na Borneo, do Kota Kinabalu docieramy wieczorem. Na lotnisku spotykamy Alexa – Polaka z niemieckim paszportem, mieszkającego w Holandii ;). Bierzemy razem z nim taksówkę i wyruszamy na Gaya Street w poszukiwaniu noclegu. Taksówkarz doradził nam Rainforest Lodge Hotel. Zostajemy tu, bo nie chce już nam się niczego szukać, a pokoje są przyzwoite i za rozsądną cenę (mamy trójkę z klimatyzacją i łazienką za 1300Ringgitów). Wieczór spędzamy w ogródku restauracyjnym na dole serwującym grillowane przysmaki (od kurczaka po owoce morza) oraz pyszną tajską kuchnię. „Do kotleta”, jak się później okazało co wieczór, przygrywa i śpiewa trzyosobowy zespół. Repertuar naprawdę przyzwoity.
Niestety, trzeba o tym wspomnieć, choć pokoje i hotel są czyste (i w nich robactwa nie spotkaliśmy), to po chodniku, również w naszym ogródku restauracyjnym, bezczelnie biega kilka karaluchów.
Po kolacyjce wybraliśmy się na spacer po okolicy razem z nowo poznanym rodakiem, a resztę wieczoru, a także calutką noc do 8 rano przegadaliśmy na przytulnym hotelowym tarasie, przy bourbonie, który zakupiliśmy jeszcze na polskiej bezcłówce.
Alex o poranku zaprowadził nas na pyszną kawę z herbatą i mlekiem (nie pamiętam nazwy, ale chyba to była kopitea), a potem wyruszył na nurki, na inną część Borneo, a my siłą rzeczy, pół dnia odsypialiśmy zarwaną noc. Później powłóczyliśmy się po mieście i w hotelu zorganizowaliśmy wypad na Mount Kinabalu. Płacenie za tę przyjemność bolało nas bardzo: 1450R od osoby. Był też pakiet za około 1000R od osoby, ale na piętek nie było już miejsc. Mogliśmy niby poczekać na sobotę, ale prognozy pogody zapowiadały deszcz od niedzieli (jak się potem okazało prognoza się sprawdziła i w niedzielę makabrycznie lało, czyli musielibyśmy zdobywać szczyt i schodzić z góry w deszczu). Poza tym nie chcieliśmy marnować następnego dnia, a pani nas dodatkowo kusiła dłuższą i ciekawszą trasą zejścia włącznie z takimi atrakcjami jak małpi most. Czytałam, że na Mt Kinabalu prowadzą 2 trasy, z których jedna jest nieco dłuższa, ale trochę ciekawsza, między innymi prowadzi przez lokalną wioskę. Małpi most też inaczej sobie wyobrażaliśmy (jak na filmach – liny i deski nad przepaścią w dżungli). Później się okazało, że w pakiecie mamy to samo, co w tym tańszym: transport z i do hotelu, permity za wejście do Parku Narodowego (w którym znajduje się góra) i na górę, przewodnika, posiłki i nocleg w schronisku (tyle tylko, że w lepszych warunkach niż w tańszym pakiecie); krótszą trasę wejścia od Timpohon Gate, tyle że przy zejściu z samego szczytu do schroniska mogliśmy inną trasą jakieś 500-600 metrów zejść po skałkach w uprzęży na linkach i ponad szczeliną 4m o głębokości 2 m przejść, też w uprzęży, po „mostku” z 3 lin, po jednej się chodzi, a 2 się trzyma.
11.06
Wspinaczkę rozpoczynamy od Timpohon Gate na wysokości ponad 1899m.n.p.m. Dużo wspinania się po głazach i schodach mniej lub bardziej prowizorycznych, przeważnie są to pionowe deski podtrzymujące ziemię i kamienie, często o wysokości 40-50cm.
Dookoła dżungla z soczyście zieloną roślinnością. Zidentyfikowano tu ponad 600 gatunków paproci, ponad 100 gatunków ssaków i ponad 320 gatunków ptaków (o ile czegoś nie pokręciłam). Dzięki pani przewodnik parę razy widzimy dzbaneczniki, a także próbujemy malin – kwaśne trochę.
Na początku idzie nam całkiem nieźle, ale potem jest coraz gorzej. Z zadziwieniem patrzymy na tragarzy, którzy niemal biegnąc mijają nas (niejeden kulturysta pozazdrościłby im mięśni nóg), na plecach dźwigając jedzenie do Laban Rata i plecaki (co najmniej 3) rozwydrzonych turystów.
Brakuje nam sił, ale przede wszystkim tlenu, którego od wysokości 2500m.n.p.m. jest coraz mniej. Od tej też wysokości mogą wystąpić objawy choroby wysokościowej. Na szczęście na razie ich nie odczuwamy, zapewne dzięki Diuriamidowi, który od wczoraj zażywamy. Oddychamy szybko i głośno, a nie możemy się „naoddychać”, stawiamy powolnie małe kroczki, a po kilku musimy zrobić krótką przerwę.
Ledwo dotarliśmy do Laban Rata 3272 m.n.p.m. hoteliku z kilkoma domkami schroniskowymi. W stołówce czeka na nas szwedzki stół. Zmęczeni i głodni zjadamy nieprawdopodobne ilości ryżu z mięsem, warzyw, owoców i bananów w cieście.
Nasz domek ma 2 sypialnie na pięterku. W naszej jest 5 łóżek piętrowych ze śpiworkami. Marzyliśmy o tym aby się położyć i spać. Okazuje się jednak, że na tej wysokości leżeć jest łatwo ale ze spaniem jest gorzej. Tylko Miłosz mógł spać. Ja i Tomek raczej drzemaliśmy i to też niewiele.
12.06.
Wstaliśmy parę minut po drugiej (przewodniczka poleciła nam o 2.30, ale chyba się pomyliła, bo o 2.30 powinniśmy wyruszyć) zmotywowani krzątaniną dookoła – wszyscy już wstali i są praktycznie gotowi. Na szczycie spodziewamy się kilku stopni powyżej 0. Narzucamy na siebie rajstopy/kalesony, spodnie, 2-3 warstwy bluzek i windstopper, czapka, rękawiczki (głównie ze względu na konieczność trzymania się lin na kilku odcinkach). Miłosz niestety nie wziął rękawiczek, ale po drodze podarował mu swoją zapasową parę pewien Chińczyk.
Śniadanko cieniutkie grzanki, dżem, masło orzechowe, kawa i herbata. Tomek ze względu na swoją alergię z grzanek musiał zrezygnować, więc tak naprawdę niewiele zjadł. Przygotowujemy sobie na drogę mieszankę napoju izotonicznego, wody i glukozy. Wychodzimy ze schroniska parę minut przed 3 jako jedni z ostatnich.
Po drodze znów katusze. Jest jeszcze wyżej, więc tlenu jeszcze mniej. No i te strome schody... W pewnym momencie musimy się zatrzymać na dłuższą chwilkę Tomek ma nudności i zawroty głowy. Ich powodem mogły być albo lekkie objawy choroby wysokościowej, albo mieszanka dżemu i masła orzechowego na śniadanie.
Atak na szczyt szedł Miłoszowi sprawniej od nas, ma lepszą kondycję. Dosyć szybko odłączył się od nas, aby zwiększyć szansę na podziwianie wschodu słońca ze szczytu.
W pewnym momencie kończą się schody i dżungla. Dalej droga wiedzie po gładkiej skale, miejscami dość stromej i śliskiej. Niekiedy wyżej można wejść tylko przy użyciu lin – gdy wchodziliśmy było ciemno, bałam się, że w drodze powrotnej, widząc na jakiej wysokości jestem, nie odważę się zejść tymi stromymi zboczami i będę musiała tam czekać na noc, która zasłoni straszny widoki w dół ;). Na szczęście nie było dramatu.
Na paręset metrów przed szczytem idzie nam coraz lepiej. Wyprzedzamy ze 20 osób! Niestety obok szczytów zasłaniających horyzont na wschodzie coraz wyraźniej widzimy czerwoną smugę na niebie. Słońce bezczelnie wzeszło, zanim dotarliśmy na szczyt. Mamy nadzieję, że choć Miłosz zdążył, to sobie przynajmniej zdjęcia pooglądamy. Na razie podziwiamy wschód bez słońca ;) Mimo wszystko super to wygląda. My tak wysoko, jak jeszcze nigdy nie byliśmy, w dole zielono, w oddali jeszcze światła miast, a niebo barwy czerwono niebieskiej.
I wreszcie wdrapujemy się na szczyt. Low's Peak 4095 m.n.p.m. (według najnowszych obliczeń) zdobyty! I co warte podkreślenia, nie byliśmy ostatni!
Miłosz, choć dotarł na szczyt wcześniej, niestety także nie zdążył na wschód słońca.
Schodząc staramy się z Tomkiem zdążyć do Sayat-Sayat Hut (jedyny przystanek pomiędzy Laban Rata a szczytem) przed 8. Niestety nie udaje nam się (cieniasy jesteśmy), spóźniamy się o 20 minut i nie mamy już szans na zejście po skałkach i nad szczeliną w uprzęży. Szkoda.
W schronisku jeszcze drugie śniadanko (do dżemu dorzucili paróweczki i gotowane jajka), kupujemy za 10R kijki, żeby łatwiej się schodziło i z górki na pazurki.
Sytuacja jest dramatyczna. Jesteśmy kiepsko przygotowani (co nas zaskoczyło mocno ;). W życiu nie czułam takiego bólu. Gdy widzę te pół metrowej wysokości schodki, czuję jak łzy napływają mi do oczu. Wieszam się na kijku i walczę o każdy krok w dół. Po drodze mijają nas wszyscy. Schodzimy jako ostatni jesteśmy przy Timpohon Gate o 17.15. Mijamy znowu tablicę z rekordami. Co jakiś czas organizowane są zawody na wejście i zejście ze szczytu – rekordzista zrobił to w 2h 50m.
I pomyśleć, że chcieliśmy wejść i zejść w jeden dzień – Ha ha ha ha ha ha ha...
Schodząc w dół, przy Laban Rata mijaliśmy grupę Polaków, którzy z takim zamiarem wchodzili. Oni chyba mieli szanse.
Następnego dnia ledwo żyjemy – zakwasy godne szczytu. Zostajemy w hotelu staramy się odespać (nie wszystkim się to udaje). Wychodzę rano po coś do picia i ku memu zdziwieniu cała ulica i parkingi są obstawione straganami – to niedzielny targ w Kota Kinabalu. Kupić na nim można dosłownie wszystko. Warzywa, owoce, wypieki, przyprawy, ubrania, gadżety, sprzęt elektryczny, rybki akwariowe, psy, koty... Zamierzałam przyprowadzić chłopaków na to targowisko, dokładnie je obejść, może coś kupić ciekawego, ale wkrótce rozpętała się ulewa i stragany szybko zniknęły.