14.06.
Dziś troszkę dłużej pospaliśmy, do 11-ej. Zabookowaliśmy w hotelu dwudniową wycieczkę do dżungli. A po śniadaniu ruszyliśmy na ulicę Padang w poszukiwaniu busika, który nas zabierze do Tambunan. (80km od Kota Kinabalu) Chcemy zobaczyć wreszcie raflezję, odwiedzić lokalną wioskę (jeśli ma się więcej czasu, można tam zostać na noc – nie ma tam hoteli, ani guest housów, więc nocuje się w domach mieszkańców wioski, razem z nimi je... Może uda nam się zjeść u nich obiad, są podobno bardzo przyjaźni), i zobaczyć wodospad Mahua.
Jeden z kierowców chce za taki kurs 380R. Idziemy parę metrów dalej i ofertę 280 zbijamy do 250R. Jedziemy 8-osobową Toyotą (busotaksówka) z panem Albertem Peterem (dostaliśmy wizytówkę, gorąco pana polecamy, bo profesjonalny i miły bardzo tel. 016-817 9995 lub 010-933 6332 mail albert_ott81@yahoo.com).
Po drodze mijamy hodowlę motyli, do której wstępujemy (20R/os.). Niestety zaczyna padać i znaczna część zwierzątek się pochowała. Do Raflesia Center docieramy o 15.20. Ostatnich zwiedzających wpuszczają o 14-ej, aby zdążyli wrócić przed zmrokiem, bo trzeba przejść 4 km w obie strony w dżungli – powrót o zmroku nie jest bezpieczny. Pan proponuje, że nas wpuści, jeżeli szybko chodzimy, ale my dziś wciąż mamy kosmiczne zakwasy po Mt Kinabalu i szybcy to zdecydowanie teraz nie jesteśmy. Tym bardziej, że to spacer w dół i w górę po schodach. Poza tym przyjemność kosztuje 5R/os plus 100R za przewodnika (skandal – na Kinabalu przewodnik kosztuje 85 i pracuje przez 2 dni!). Dodatkowo obecnie można oglądać tylko 1 kwiat ok 30cm średnicy i to przekwitający. Dajemy sobie z tym spokój.
Jedziemy do wodospadu Mahua. Idziemy wzdłuż strumyka górskiego przez dżunglę. Dookoła mnóstwo paproci, roślin z gigantycznymi liśćmi, drzew i kamieni obrośniętych mchem, jakby pluszowych, mięciutkich. Po pniach drzew wspinają się do góry fikusy, z daleka słychać szum wodospadu. Po przejściu 500m docieramy do niego. Ma około 15-20m wysokości, i spada ze skały bajecznie porośniętej mchem. Idealne miejsce.
Po drodze tylko mijamy wioski i robimy zdjęcia z daleka (za mało czasu na odwiedzenie jakiejś większej). Kierowca proponuje, żebyśmy porozmawiali z mieszkańcami, ale jakoś nie mamy odwagi z nimi rozmawiać i robić sobie z nimi zdjęć. Jakoś tak dziwnie.
Ucinamy sobie też długą i ciekawą pogawędkę z panem Albertem. Zarobki i ceny są tu zbliżone do Polskich. Z wyjątkiem prowincji, gdzie pracownik przydrożnego barku zarabia ok. 400R. Poza tym dowiadujemy się, że Malezja, choć na zewnątrz „reklamuje się” jako kraj przyjazny wszystkim religiom, wielokulturowy, w którym wszyscy współegzystują na równych warunkach, to rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Rząd jest muzułmański i muzułmanizm promuje. Np. nie ważne skąd tu przyjedziesz, jeżeli jesteś muzułmaninem, to od ręki otrzymasz obywatelstwo. Po ostatnim tsunami, rejony, w których mieszkali głównie muzułmanie od razu dostały pomoc rządową. Tu, w Sabah wyjątkowo katolicy stanowią 50% społeczeństwa i w razie problemów, muszą radzić sobie sami.