17-19.06.
Docieramy koło południa do Kuala Lumpur. Z lotniska akurat kursują autokary Star Schuttle do Chińskiej Dzielnicy, do której chcemy się udać. Bilet 8RM/os. (taksówka kosztuje ok.100RM). Miłosz od razu prowadzi nas do Casavilla Trawellers Lodge przy 24, Jalan Pudu Lama, gdzie nocował podczas swojej ostatniej podróży z Dziobakami. Hotelik naprawdę przyjemny. Dwójka z klimą i łazienką za 65R (w weekend 85).
Jeszcze tego samego dnia wyruszamy na wieżę telewizyjną, spacer po parku (dżungli), w którym wieża się znajduje i oczywiście Petronas Towers. Obok jest meczet. Panowie wchodzą tam bez problemu, ja muszę wypożyczyć „szlafrok” i opatulić się nim – kaptur obowiązkowy.
Na bazarku kupujemy duriana, owoc marzeń Tomka odkąd tylko usłyszał o jego nadzwyczajnych walorach smakowych. W Malezji mają na jego punkcie totalnego bzika. Smrodek zgniłego mięsa, jaki wydziela durian w sezonie gdy jest dojrzały, czuć w promieniu kilkudziesięciu metrów. W czerwcu sezonu na te owoce nie ma, więc o nie i o ich zapach na ulicy trudno. Kupiliśmy, spróbowaliśmy i ... konsystencja duriana przypomina margarynę, najintensywniej czuć smak syropu z surowej cebuli. Tomek, mistrz podniebienia, wyczuł jeszcze nutę smażonej cebulki, melona i orzechów laskowych na finiszu. Przez 2-3 godziny po konsumpcji nie można pozbyć się tego wątpliwej niebanalnego smaku i zapachu z ust, tym bardziej, że stale się „odbija”. Cóż mimo zachwytu mniejszego lub większego, jaki wyrażają Tomek i Miłosz, ja nie zatęsknię za durianem.
Nazajutrz udajemy się w stronę parków nad jeziorami i dzielnicy kolonialnej. Po drodze kolejny meczet. Parki hibiskusów i storczyków miłe ale chyba najwięcej kwiatów kwitnie zaraz po porze deszczowej, więc raczej marzec polecamy. Miłosz odwiedza jeszcze park z ptakami, my sobie darowaliśmy.
Dajemy się zwerbować taksówkarzowi (co pół godziny jeżdżą też tu autobusy), bo miły i cena rozsądna. Każemy się zawieźć w okolice Hiltona. W Lonely Planet polecają tu knajpki. I faktycznie za 6-8RM (w Chińskiej dzielnicy ceny 2 razy wyższe) pyszny obiad zjadamy w Buhhary w uliczce obok Hiltona. Stamtąd na piechotę ruszamy do świątyni Sikhów. Tuż przed nią znajduje się lokalny bazar. Owoce, warzywa, tofu, ryby suszone, mięso suszone, kawały słoniny, głowy krów, nogi... Po przejściu obok kilku takich stoisk mi i Tomkowi robi się słabo. Rezygnujemy z dalszego zagłębiania się w odmęty niecodziennych kompozycji zapachowych. Miłosz natomiast dzielnie kroczy naprzód.
Po bazarowych przeżyciach trafiamy do świątyni Sikhów. Jesteśmy trochę zszokowani, bo nie tylko wchodzimy do środka (po założeniu specjalnych chustek na głowę, umyciu rąk i nóg), ale również pan Sikh oprowadza nas po wszystkich zakamarkach i odpowiada szczegółowo na każde pytanie (swoją drogą w Raszynie też, jak później wyczytaliśmy, jest ich świątynia). Pokazuje nam świętą księgę i jej „sypialnię” – klimatyzowany pokoik z czymś w rodzaju łóżka z baldachimem, gdzie w nocy leży księga.
Dalsza część spaceru ulicą, przy której znajduje się bazar i świątynia, wiedzie przez dzielnicę drewnianych domków Kampung Baru, zamieszkałych głównie przez hinduistów i muzułmanów (nigdzie w okolicy nie można kupić alkoholu). Zadziwiające, że praktycznie w centrum Kuala Lumpur uchowała się cała dzielnica będąca kombinacją ogródków działkowych gęsto zabudowanych i małomiasteczkowego gwaru. Stąd wsiadamy w metro i przejeżdżając jedną stację trafiamy do Little India. Spacer po bazarku, zakup kadzideł i wracamy do hotelu.
Obok naszego hotelu znajduje się świątynia hinduistyczna. Przechodząc obok niej jesteśmy świadkami dziwacznego obrzędu. Mężczyzna przed świątynią rozbija o ulicę orzechy kokosowe. Do rozbicia przygotowano około 30 dużych worków kokosków. Pytamy jednego z hindusów o co chodzi. Okazuje się, że bóstwo lubi kokosy i ofiarowują je mu, aby było przychylniejsze ich modlitwom. Nie możemy się nadziwić, że w cywilizowanym kraju tak bezsensownie marnuje się jedzenie (i to takie pyszne kokoski).